Wśród wielu zmartwień, które dotykają codziennie serca i głowy, temat finansów i tego, co się stanie z naszymi oszczędnościami nie jest najważniejszym. Ale skoro spędza sen z powiek, i nie rzadko powoduje ból głowy, to może warto się dowiedzieć, jak działają pewne mechanizmy finansowe, by ślepo nie wierzyć w to, co słyszymy, gdy jedni mówią z pewnością w głosie: „idzie inflacja”, drudzy: „będzie deflacja”, i by wiedzieć, kto ma rację?
Teraz jest idealna okazja, aby dowiedzieć się więcej, jak liczy się wskaźnik cen? Jak działa dodruk pieniądza, by zrozumieć zależności i efekty, które przyjdzie nam odczuć we własnym portfelu. Dlatego w tym artykule w prosty sposób, bez wdawania się w akademickie szczegóły, postaram się wytłumaczyć liczenie inflacji/deflacji.
Temat inflacji i deflacji, to temat złożony, bo różne są prawa ekonomiczne i teorie, o tym co w największym stopniu na nie wpływa. Nie będzie tutaj teraz, zgodnie z powyższą zapowiedzią, wykładu akademickiego, ale moje skróty myślowe, które dadzą Ci odpowiedź na pytanie: czego można się spodziewać w kontekście działającej siły nabywczej pieniądza?
Zacznijmy od obu definicji.
To po prostu wzrost/spadek poziomu cen, który odczuwamy jako możliwość nabywania mniejszej
(w przypadku inflacji) bądź większej (w przypadku deflacji) ilości dóbr i usług, mierzona koszykiem różnych dóbr i usług. W skład owego koszyka, wchodzi około 12 różnych grup produktów i usług, takich jak: jedzenie, ubrania, nieruchomości, zdrowie, transport, łączność, rekreacja, edukacja, restauracje, hotele, i inne. Raz do roku skład koszyka, jak
i jego rozkład się zmienia. Jego aktualny skład i rozkład wag jest ogłaszany oraz mierzony przez GUS (Główny Urząd Statystyczny), jako poziom CPI i podawany do publicznej wiadomości w ujęciu procentowym. Ostatni opublikowany pomiar (z dnia 15.04.2020 r.) wskazał, że najwyższa procentowa zmiana cen w koszyku dóbr i usług dotyczyła (względem roku poprzedniego):
– wzrostu: wywozu śmieci (ponad +50 proc.), mięso wieprzowe (blisko +25 proc.), czy owoce i wędliny (po około +15 proc.);
– spadku: takich produktów jak: jaja (-1,4 proc.), masło (-6,6 proc.), sprzęt telekomunikacyjny (-10 proc.), gaz i opał (po około -1 proc.).
Te głównie zmiany ukształtowały odczyt CPI w kwietniu br., na poziomie +4,6%, w porównaniu do analogicznego miesiąca ub. roku.
Czyli póki co, więcej było zmian na „+”, niż na „-”, stąd aktualnie mamy inflację. Choć nie mamy deflacji to pojawiają się już mocne przesłanki „za” jej wystąpieniem. Jednym z ważniejszych była pierwsza w historii sytuacja, na rynku kontraktów terminowych na ropę naftową, która wydarzyła się w ostatnim tygodniu – dopłacano do ropy, a dokładnie do odbioru baryłek ropy naftowej. Na tą chwilę, nikt nie zgłasza tak dużych nadprodukcji. Obserwujemy też suszę, która jak wskazują eksperci odbije się na produkcji żywności. Stąd by odpowiedzieć na pytanie, co będzie? To zależy zarówno od popytu jaki i podaży. Wielkość podaży pieniądza, czyli jego dostępność lub jak kto woli produkcja, odbywa się po pierwsze, przez banki centralne, oraz po drugie: banki komercyjne. Czy tutaj można mówić o nadprodukcji, która wywoła wyższą inflację, a być może nawet hiperinflację?
Karty głównie rozdaje bank centralny (w Polsce, jest nim NBP) i jak na tą chwilę nie chce zdradzić, jakie ma asy. Robi swoje, by zgodnie ze swoją misją dbać o walutę. W tym miejscu muszę nadmienić, w kontekście tej produkcji pieniądza, że od wielu lat nie obowiązuje parytet złota, więc teoretycznie bank centralny może produkować tyle pieniędzy, ile chce. Ograniczenia mają zaś banki komercyjne, które póki co, obowiązuje wskaźnik wypłacalności 10%, czyli z 1 MLN PLN lokat, mogą wyprodukować 9 MLN PLN kredytów = nowego pieniądza.
Tak jak wskazałam na początku jest wiele teorii budujących odpowiednie tezy, w które chcemy wierzyć. Ponieważ, większość z nas lubi w towarzystwie dyskutować o nieruchomościach (temat rynku nieruchomości wydaje się być w wielu kręgach, po prostu bezpieczniejszy niż polityka), to odwołam się dalej w rozważaniach nad inflacją i deflacją do rynku nieruchomości, bo tutaj też najczęściej robimy samodzielną projekcję, czy ceny mieszkań wzrosną, czy spadną?
Wierzymy w inflację, kiedy już dokonaliśmy zakupu nieruchomości, bo to wtedy pozwala nam wzmacniać się w słuszności zrealizowanej decyzji zakupowej, że to świetna ochrona wartości zgromadzonych oszczędności. Kiedy zaś uznajemy, że mamy do czynienia z bańką na rynku cen nieruchomości, to mocno wierzymy, że ceny muszą się zredukować, więc niewątpliwie skłaniamy się ku deflacji, dostrzegając pustostany.
Błędne jest natomiast mówić mniej więcej tak: „jest inflacja +4,6%, to i ceny nieruchomości wzrosną” – nie wiadomo. Bo jak omówiłam wyżej, w koszyku dóbr i usług, którym jest wskaźnikiem wszystkich zmian cen, nieruchomości stanowią niewielki procent, a zważywszy na coraz słabszą dostępność kredytów mieszkaniowych dla klienta indywidualnego (w tej chwili dostają je VIPy), to akurat w tym przypadku inflacja może się nie przełożyć na realne wzrosty poziomu cen transakcyjnych.
Reasumując, ból głowy może być z wielu przyczyn. Możemy się uderzyć o kant stołu, mieć problem z ciśnieniem, być niewyspani albo będzie to jeszcze efekt poalkoholowy, po zastosowaniu wyższych procentów, których teraz na lokatach w banku – brak. Czy będziemy mieć wysoką inflację czy deflację? W koszyku jest tyle dóbr i usług, że podziwiam tego, kto jest w stanie teraz precyzyjnie na to pytanie odpowiedzieć. Zdecydowanie zaś polecam: włącz samodzielne myślenie i wyłącz emocje oraz dodatkowo zapraszam, by wykorzystać ten czas na edukację finansową.
Zapraszam na mój [email protected] lub częściej na www.akaom.pl. 🙂